Poniedziałek, 28 marca 1977 r.
Wypłata lotnika
Nie starzeje się ten, kto nie ma czasu. Beniamin Franklin
Wstaję późno. Jestem już sam w domu. Orientuję się, że Agnieszka musiała być już na nogach przed piątą, bo zrobiła sporo pracy. Ja mam to wykończyć i do pracy wychodzę wcześniej. Dziś wypłata, trzeba będzie postać w kolejce do kasy. Wolę to zrobić dziś przed lotem. Przed kasą spotykam oczekujących kolegów. Rozmawiają o wczorajszej katastrofie lotniczej największej w dziejach lotnictwa. Zginęło przeszło 570 osób. Sami znają mało szczegółów, tylko to co podało radio i prasa. Zderzenie na lotnisku dwu największych samolotów pasażerskich Boening B747. Wyjątkowy zbieg okoliczności. Ton rozmów jest spokojny. W kolejce stoją sami lotnicy, personel naziemny gdzie indziej pobiera pieniądze. Nie widać, ażeby ktoś denerwował się, podniecał czy też bał. Często rozmawiamy o wypadkach. Mamy informację z całego świata. Dyskutuje się jak o złym posunięciu w szachach. Szukamy winnych. Przypominamy sobie wszelkie zalecenia dotyczące bezpieczeństwa latania. Analizujemy posiadane informacje, zbyt skąpe by wysunąć jakieś realne wnioski. Na pewno winna była mgła, we mgle jesteśmy prawie jak ślepcy prowadzeni za rękę. Tego zmienić na razie nie można. Konstruktorzy zrobią pewnie jakieś nowe urządzenia. Zabuduje się je na samolotach i lotniskach, ale świadomość tego, że się nie widzi pozostanie. Choć i tak prawie bezgranicznie wierzymy przyrządom, które nas prowadzą w chmurach czy we mgle, gdy ledwo koniec skrzydła samolotu jest widoczny. Na pewno nie boimy się latać, bo ci co się bali odpadli w pierwszym etapie szkolenia. Informacje o takich wypadkach, powodują tylko, że jeszcze dokładniej kontrolujemy wszystko, co powinniśmy robić. Kontrolujemy siebie i innych, tych co przygotowują samolot, bagaże, pasażerów, służb naziemnych, które kierują nami w powietrzu. Człowiek jest istotą omylną, ale po to zgromadzony jest tak duży potencjał ludzki, aby ci, którzy latają, mogli latać bezpiecznie.
Powrót do świadomości, znów mniejsza pensja. Tylko pięć tysięcy sześćset złotych.
Nasze zarobki personelu latającego powiększa tzw. „Dodatek Kaloryczny” w wysokości 1200 zł miesięcznie wypłacany w kartkach za które możemy dokonywać zakupów w barze i restauracji w Porcie Krajowym i Zagranicznym na Okęciu. Większość załóg latających w PLL LOT to byli wojskowi piloci, nawigatorzy. Oni otrzymują jeszcze rentę z wojska i inne wartości materialne. Mimo iż mówią, że renta jest mała, jednak wartości liczbowej nikt z nich nie podaje. Razem te trzy składniki dają im zyski ponad średnią krajową. Cywile mają tylko pensję i dodatek kaloryczny na dożywianie.
Na początku miesiąca gdzieś w prasie czytałem że średnia płaca wyniosła w styczniu prawie 4100 złotych czyli o 273 złote więcej niż w styczniu 1976 roku. Tak wyliczył Narodowy Bank Polski.
Po co pracować, po co się narażać za tak małe pieniądze? Po co walczyć o swoje i innych życie, które oddają nam w opiekę? Czyż tylko po to, by móc wznieść się ponad ziemię i codziennie oglądać słońce, gdy inni chodzą w pochmurny dzień po ziemi? Przy tak dużych wydatkach, przy kłopotach zaopatrzeniowych, czyż to warto? Przecież za parę dni wydam większość tych pieniędzy. Zostanie reszta, którą trzeba będzie odłożyć dla dobra dzieci.
Melduje się kapitanowi i wchodzę w wir pracy. Zapominam o wypadku, pieniądzach. Trzeba zrobić to co do mnie należy. Jeśli miałbym tego nie zrobić, to niech leci dyżurny. W samolocie oczekujemy na pasażerów. To co powinno być dotychczas zrobione, już jest przygotowane. Po wejściu stewardesy z meldunkiem o liczbie pasażerów proszę ją o przyniesienie gazet. Po przyniesieniu oczekując na zgodę na zapuszczanie, czytam szczegóły wypadku. Nie można mieć jeszcze pełnego obrazu oraz winić kogoś. Może winne załogi, a może kontrolerzy z wieży.
Mamy komplet pasażerów i lecimy do Wrocławia. Jest też praktykant. Wyróżnia się tym, ze nie ma jeszcze munduru. Stoi na razie za plecami drugiego, obserwując jego ruchy. Kołujemy na pas. Można lecieć. We Wrocławiu jest niska podstawa chmur, ale w granicach dopuszczalnych. Na trasie będziemy mieli burze. Włączony radar zamiata niebo przed nami. Niebo jest czyste. Radar nie wykrywa burz. Nawet w bok od nas o sto kilometrów jest czysto. Kapitan śledzi pracę radaru. Nie ma obaw, wszystko jest dobrze. Lądujemy we Wrocławiu. Komunikat meteorologiczny na powrót do Warszawy znów przewiduje burze. Tym razem radar pokazuje je. Musimy wyjść z korytarza, żeby je ominąć. Choć można by je przejść, kapitan decyduje się na ominięcie. Zniżanie w rejonie Warszawy wykonujemy w chmurach. Trochę nas lodzi, ale ogrzewane najbardziej narażone części zrzucają lód. Lądujemy. W Warszawie czeka nas niespodzianka. Dziś nie lecimy dalej, dopiero jutro rano. W Słupsku jest zła pogoda. Stoi tam lotowski samolot, który nie może od soboty wystartować. My za tamtą załogę, lecimy jutro do Szczecina.
Wracam do domu. Gdy stoję na przystanku, niebo na południu i zachodzie przeszywają błyskawice. Taka wiosenna burza. Znając kierunek wiatru wiem, że nadejdzie to nad Warszawę. Nie pamiętam tylko prędkości wiatru. Gdybym ją znał wiedziałbym za ile będzie padało w Warszawie. Gdy dojeżdżam do domu, po wyjściu z autobusu pada już mały deszczyk, nasilający się z każdą minutą. Zaczynam biec. Dystans mam spory. Moja klatka jest między ulicami Dickensa a Opaczewską. Deszcz leje coraz większy. Do mieszkania wchodzę kompletnie mokry. Niebo nad Warszawą rozjaśniają błyskawice, których światło wdziera się do mieszkania przez zasłony w oknach. Widzę radość na twarzach Agnieszki i chłopców. Oni boją się burzy. Teraz gdy ja jestem, będą czuli się pewniej. Jest też bratowa – Zosia, która umówiła się z Agnieszką, a teraz nie wychodzi ze względu na deszcz. Widzę, że wszyscy po moim wejściu zapominają o burzy. Jemy kolacje. Deszcz przestaje padać i Zosia wychodzi do swego domu. Dzieci idą spać. My też, gdyż muszę wstać jutro rano o czwartej trzydzieści.
Pierwsza myśl najlepsza.