Tragedie duże i małe


Sobota, 19 marca 1977 r.

 

                            Tragedie duże i małe

 

                       Vindica te tibi

              – Uratuj siebie dla siebie     

 

 

Budzę się o czwartej rano. Widzę jestem w Hotelu Katowice. Mam straszny ból żołądka. Boli mnie wszystko, najbardziej z prawej strony. Zastanawiam się czy to nie jest atak wyrostka. Parę lat temu już mnie zaatakował. Byłem na ostrym dyżurze w szpitalu w Warszawie na Goszczyńskiego i gdyby nie nawał tamtego dnia wypadków i duża ilość operacji jakie mieli w tamtym szpitalu to miałbym go już wyciętego. Wtedy po dwunastu godzinach siedzenia i leżenia w szpitalnej poczekalni poszedłem do domu. Przeszło samo i dotychczas było wszystko dobrze.

Przypominam sobie co wczoraj jadłem. Niepewny jest kotlet mielony, który jadłem w restauracji Warsu przed odlotem z Warszawy. Tylko on może mnie teraz tak atakować. Zawsze choć lubiłem, miałem uprzedzenie do kotletów mielonych. Dlaczego wczoraj się na mielonego zdecydowałem. Zaczynam myśleć co jadła reszta załogi. W tym stanie ja nie nadaje się do lotu. Odkładam te myśli na później. Teraz muszę coś robić, jakoś się ratować. Wypijam do końca wodę mineralną i kładę się do łóżka. Zobaczymy rano o szóstej. Zależnie  jak wtedy będę się czuł. Budzi mnie telefon z recepcji. Jest piąta trzydzieści. Wstaje. Brzuch boli przy poruszaniu się. Nie mogę się nachylić, wtedy boli. Obecny ból jest niczym w porównaniu z tym co było w nocy. Myję się i zjeżdżam na dół wraz z resztą załogi. Informuje ich o tym co przeżyłem. Mówię, że czuję się na siłach, by lecieć do Warszawy. W razie gdyby ból miał się powtórzyć, w co nie wierzę znając swój organizm, to zostaję w Warszawie. Niech leci dyżurny. Mam prawo w każdej chwili odmówić lotu ze względu na samopoczucie. Tu z Katowic beze mnie załoga nie odleci. W Katowicach nie ma też innego zastępczego mechanika pokładowego. Lecę do Warszawy a dalej zdecyduje czas. Ustalamy, że decyzję podejmę zaraz po lądowaniu w Warszawie. O siódmej przy starcie do Warszawy było już całkiem dobrze. Piłem tylko gorącą mocną herbatę.

Przeglądam Życie – znów opisują tragedię Bukaresztu, tragedię Rumunów ale też Bałkanów.

Tam wielka tragedia a moja mała tragedia też rozchodzi się. W mojej sytuacji lepiej tylko jeść potrawy dietetyczne. Gdy lądujemy w Warszawie jest już dobrze. Minimalny ból przy schylaniu się. Decyduje się lecieć dalej. Czuję, że reakcja jest poprawna i robię to wszystko co powinienem. Zostało już tylko wspomnienie po bólu.

Następny lot do Katowic i powrót do Warszawy odbył się jak najbardziej normalnie. Mogę wracać do domu. Powinienem sobie zrobić coś do jedzenia, ale postanawiam do obiadu nic nie jeść. Dziś wcześniej wraca do domu reszta rodziny. Sobota to tylko sześć godzin pracy. Zjadamy obiad, ja tylko zupę mleczną. Zostajemy trochę w domu, wieczorem wpadamy do znajomych. Tam piję herbatę i parę kieliszków wódki, to mi na żołądek nie zaszkodzi. Do domu wracamy wieczorem  taksówką. Pamiętamy by dzieci poszły spać. Taksówką podjeżdżamy na naszą małą uliczkę pilota Skarżyńskiego. Stoi tam sporo zaparkowanych samochodów z sąsiednich bloków. Mijamy żółtą Dacie 1300 z emblematem taxi zaparkowaną w cieniu miedzy blokiem a garażem. Robert zauważa, że w środku ktoś jest i twierdzi, że to nie jest tatuś Tomka – właściciela tej taxi. Otwieram drzwi. Ze środka szybko wyskakuje młody człowiek w czarnej skórzanej lub ortalionowej kurtce. W tym miejscu jest ciemno, nie widać dokładnie. Zaczyna uciekać. Nie gonię go, na pewno mi dziś ucieknie. Robert informuje, że wie gdzie mieszka właściciel tego samochodu. Udaję się tam z nim. Żona z drugim synem zostaje przy Dacci. Właściciel taxi mieszka w  sąsiedniej klatce. Otwierają mi sąsiedzi, których nie znam. Informuje z jaką wiadomością przyszedłem, zaraz schodzą na dół. Szyba i drzwi otwarte, wyłamany przełącznik kierunkowskazów. Właściciel dziękuje nam za informacje, zabezpiecza samochód. My idziemy do domu. Dzieci muszą się wyspać.

 

Kto ma dobrego sąsiada, nie potrzebuje płotu.