Mój kawałek Warszawy


An-24 W podchodzi do lądowania

Wtorek 8 marca 1977 r.

Mój kawałek Warszawy

„Chciałem by Warszawa była wielka”
Stefan Starzyński

Znów ranna pobudka, wstaję przed piątą. Muszę być w pracy na rejs LO-773 do Poznania na szóstą czterdzieści. Sprzyja mi od rana szczęście. Gdy stanąłem na przystanku autobusowym, zauważyłem jak ulicą Grójecką w kierunku Okęcia jedzie z zajezdni na Kleszczowej ranny autobusu linii 114. Tą linią przez wiele lat jeździłem do pracy na Okęcie, gdy mieszkałem na Fińskich Domkach na ulicy Wawelskiej. Linia 114 ma pętlę w Porcie Krajowym. Spróbowałem ten autobus zatrzymać i o dziwo stanął. Podziękowałem kierowcy, siadłem blisko niego. Teraz jechałem na miejsce bez przystanków, więc będę znacznie wcześniej.
Jeździłem autobusem linii 114 ponad jedenaście lat w czasie, gdy ten jeździł z placu Trzech Krzyży poprzez Al. Niepodległości do Dworca Lotniczego na Okęciu. Szczególnie utkwił mi w pamięci okres wczesnej, porannej pracy w restauracji.
Wstać trzeba było rano o trzeciej czterdzieści pięć. Szybko umyć się i przygotować do pracy. Pierwszym tramwajem jadącym z zajezdni na trasę jedziemy do śródmieścia. Dalej pieszo, od tramwaju do restauracji. Tu razem z Agnieszką rozpoczynamy sprzątanie sali w restauracji „Odra”. Najbardziej oblegana w tym czasie, znana restauracja na Marszałkowskiej. Krzesła na stoliki. Odkurzacz w ruch i w ciągłym biegu sprzątać. Ja mam czas do szóstej. Agnieszka dłużej, ale rano musi iść szybko do pozostawionych śpiących w domu małych synów. Starszego odprowadzić na ósmą do przedszkola. Z młodszym jest w domu na urlopie wychowawczym.
Ja wychodzę z restauracji o szóstej. Szybko idę do autobusu 114, który zawiezie mnie do pracy. Na przystanku przy Koszykowej wsiadam sam do autobusu. Zajmuję siedzące miejsce i natychmiast zasypiam. Trzeba dokończyć przerwany nocny sen. Snu nie ma za dużo. Muszę spać jak Napoleon – krótko, ale wydajnie. Autobus jedzie dwadzieścia kilka minut. Z początku kluczy po ulicach, później jedna prosta i muszę się obudzić, gdy autobus po długiej prostej skręci w prawo. Tu wysiadam na pierwszym przystanku. Na zakręcie się budzę. Otwieram oczy, kontroluję sytuację. Tak, jedziemy ulicą 17 Stycznia. Siedzę dalej nieruchomo z zamkniętymi oczyma, by jak najdłużej wypoczywać. Teraz już autobus jest pełen spieszących do pracy. Nieraz słyszę rozmowy znajomych i kolegów:
„Jak się w nocy bawiło to teraz trzeba pospać”
„Młody to musi się wyszaleć”
„Ale żeby tak codziennie. Ma chłopak zdrowie tak codziennie do rana”.
Raz jeden z kolegów widział mnie wychodzącego z „Odry”. Zapytany odpowiedziałem, że trochę się zasiedziałem. Nie mogłem przyznać się do pracy przy sprzątaniu restauracji.
Wychodzę z autobusu ostatni. Nieraz ktoś mnie ruszył za ramię. Dla mnie to koniec snu i trasy. Autobus jedzie dalej do pętli obecnie w Porcie Krajowym.
Szedłem pomału za grupą pracowników rozprostowując kości i odprężając mięśnie. Taka mała niewidzialna gimnastyka. Kilka głębszych oddechów, po kurzu restauracji. Trzeba się przygotować do ośmiu godzin pracy.
Dziś rano kierowca był jeszcze na tyle uprzejmy, że zatrzymał się przed budynkiem Dworca Lotniczego z wejściem dla pracowników. Byłem dużo przed czasem. Zameldowałem się telefonicznie i mogłem przygotować się do pracy.
Pogoda dobra, możemy lecieć. Idę przygotować samolot. Mamy dziś Tango Delta- samolot z historią.
Próbowano go przed laty porwać. Porywacz z przygotowaną bombą, niby tortem, siedział w samolocie, prowadził pertraktacje z załogą i w pewnym momencie upuścił tort i bomba wybuchła. Wybuch zniszczył kabinę pasażerską, przedni i tylny bagażnik, urządzenia zabudowane pod sufitem i pod podłogą kabiny pasażerskiej. Wybuch wyrwał i poprzesuwał ścianki działowe, jednakże nie uszkodził płatowca ani kabiny załogi. Lądowanie na zniszczonym samolocie odbyło się prawie normalnie. Nazywam to normalnym, bo wtedy gdy pasażer wysiądzie, w porcie, cały, zdrowy i przy lądowaniu nie ma kłopotów, to chyba jest normalne. Kilku pasażerów odniosło obrażenia. Największe – porywacz miał urwaną rękę.
Pracowałem w tym czasie w technice i to moi pracownicy naprawiali ten samolot w hangarze Bazy Remontowej na Okęciu.
Baza Remontowa PLL LOT to osobny temat. Remontowano tu samoloty cywilne i wojskowe: Li-2, Ił-14, An-24. Remontowano 4 wojskowe samoloty Ił-14 armii egipskiej. By prowadzone były remonty samolotów potrzebna była silnikownia z hamownią. Lotowska silnikownia wykonywała naprawy i remonty silników na potrzeby Polski, ale i na eksport. Baza remontowa to jak wytwórnia samolotów. Tu fachowcy mają wyższe uprawnienia aniżeli ci od eksploatacji samolotów. Tu pracując należy mieć specjalne przeszkolenie i licencję remontową. Normalna licencja mechanika lotniczego nie starcza do wykonywania i podpisywania wykonywanych prac remontowych. To uprawnienie starcza na jeden typ samolotu. W sytuacji, gdy lądując na Okęciu wojskowy transportowy An-26 spadł na ziemię z wysokości ponad dwóch metrów i odkształcił podwozie i wręgi, nie mógł latać. Naprawę trzeba było wykonać tu na miejscu. Nie było w Polsce uprawnionych pracowników do wykonania tej pracy. Przyjechali z Kijowa upoważnieni przedstawiciele producenta i po oględzinach pod ich nadzorem wykonywali naprawę przeszkoleni mechanicy płatowcowi, upoważnieni do remontów samolotu An-24.

Latałem już deltą wiele razy po wykonaniu na nim remontu. Od tego czasu, nalatał parę tysięcy godzin i nikt, kto nie zna tej historii, nawet mechanicy obsługujący ten samolot, nie znajdzie na nim różnic. Wszystko jest tak jak było, gdy wyszedł z zakładu produkcyjnego.
Robię na SP-LTD przegląd. Wszystko co mam sprawdzić, a jest tego sporo, w jak najlepszym porządku. Podpisuje dokumenty, melduje kapitanowi. Załadunek frachtu, bagażu, pasażerów, wszystko normalnie. Rozruch silników bez zastrzeżeń. Włączamy urządzenia. Trzeba podgrzać silniki, mam na to pięć minut. Gdy kończyłem włączać obsługiwane przeze mnie urządzenia, zobaczyłem jak kapitan mocuje się ze swoim fotelem. Podnosi go, opuszcza, próbuje przesunąć do przodu. Fotel skrajnie odsunięty do tyłu stoi nieruchomo. W tej pozycji nie będzie można lecieć. Kapitan raczej niskiego wzrostu – ledwie dosięga do pedałów. To jest pozycja fotela dla dwumetrowca, ale takich u nas lata bardzo mało.
Są dwie możliwości: albo przesunąć go do przodu atakując jego blokady pod fotelem albo też wyłączyć silniki i zmieniać samolot, a to musi potrwać. Trzeba przeprowadzić próby z przesunięciem fotela. Odpinam więc obicia, wkładam rękę i wyczuwam zatrzaski pod fotelem, naciskam palcem i proszę, by przesuwał się do przodu, do potrzebnej pozycji. Przesunięcie skrajnie do przodu, może mi przygnieść palce. Widzę jak fotel idzie do przodu, czuję jak trzaskają zapadki i już puszczam. Zatrzymuję się prawie przed końcem i jest zablokowany. Kapitan siedzi dobrze, ale będzie miał trudności z wyjściem ze swego stanowiska. Fotel został ustawiony odpowiednio do lotu. Możemy lecieć, nie będzie opóźnienia. Z regularnością mamy kłopoty i na wszystkich odprawach ten temat jest poruszany. Jednak nie zawsze to wina załogi a splot różnych drobnych opóźnień, które dają kilkuminutowe opóźnienie. Nadrobić utracony czas jest ciężko a szybszy lot to większe zużycie paliwa za co też jesteśmy karceni i brak paliwa w odpowiednim momencie to stres dla nas, załogi lecącej samolotem z małą ilością paliwa.
Silniki już nagrzane. Otrzymujemy od wieży przez radio zgodę na kołowanie. Kontroler naziemny już daje nam zgodę i wraz ze zwiększająca się mocą silników, samolot zaczyna się toczyć po betonowej płycie dworca krajowego. Mijamy inne samoloty, które odlecą później i drogą kołowania dostajemy się na pas. Jak co dzień rano, przy pierwszym locie samolotu, instrukcja przewiduje wykonanie próby silników. Potrwa to chwilę, ale musimy mieć pewność, że silniki i inne urządzenia są sprawne. Po wykonanej próbie otrzymujemy zgodę na start.
Daję pełną moc silników. Samolot toczy się coraz szybciej, nabiera coraz to większej prędkości. Przy stu sześćdziesięciu kilometrach unosi się nos, odrywa przednie podwozie, a po chwili już samolot odrywa się lekko od betonu pasa i wznosimy się w górę – pięć metrów na sekundę. Na komendę chowam podwozie. Teraz trzeba ciężar naszego samolotu – dwadzieścia jeden ton rozpędzić do trzystu kilometrów na godzinę i chować mechanizację skrzydła. W minutę osiągamy wysokość czterystu metrów i odpowiednią prędkość. Można lecieć w określonym kierunku z nabieraniem wysokości. Zmniejszam moc silnikom, by lecieć na mocy nominalnej. Zmniejszamy tym sposobem zużycie paliwa lotniczego na którym pracują silniki AI-24 II serii naszego samolotu.
Przyjmujemy kurs na Łódź lecąc na autopilocie, wznosząc się coraz wyżej. Jeszcze przed Łodzią uzyskujemy cztery tysiące metrów. Wciąż pracuje autopilot. Steruje nim drugi pilot, kapitan prowadzi korespondencję. Przechodzę do przedniego bagażnika. Zaglądam przez wziernik do kabiny pasażerskiej. Większość przez okna ogląda ziemię. Niebo jest bezchmurne. Słońce jest z tyłu za nami i wznosi się coraz wyżej. Parę dni temu pojawiły się wiosenne chmury. W powietrzu czuć wiosnę. W eterze coraz więcej głosów, rośnie też ruch w powietrzu.
Siadam na fotel RTG ( radiotelegrafista) i zaglądam do tygodnika „Przekrój”. 8 marca 1910 roku – pierwsza kobieta uzyskała dyplom pilota.
No tak to dziś Święto Kobiet – dociera dopiero do mnie. Po powrocie do domu trzeba o tym pamiętać. Czytam dalej. W Stanach Zjednoczonych pojawił się nowy krążownik szos. Pierwszy elektryczny samochód świata „Transformer I”. Osiąga max szybkość 90 km/godz.
Czas mija szybko i prosimy o zniżanie. Niedługo będziemy lądowali na lotnisku Ławica w Poznaniu.
Kapitan pyta mnie co jem – do wyboru dziś w bufecie na poznańskim lotnisku jest gotowana golonka albo smażona wątróbka. Zebrawszy od całej załogi zamówienia, zgłasza przez radio na poznańską wierzę i gdy wylądujemy, na naszym służbowym stoliku będą stały zamówione gorące potrawy. Gotują tu wyśmienicie i podane jest świetnie. Dla tutejszego baru, jedząca i siedząca przy służbowym stoliku załoga samolotu, to dobra reklama.

Pogoda w Poznaniu dobra. Można lądować. Lecimy pięćset metrów nad miastem. Obserwuje przyrządy i rzucam okiem na centrum miasta. Poznaje to, co znam. Bywałem tu już wcześniej. Reszta miasta jest dla mnie gąszczem nieznanych domów i ulic. Zmieniamy kurs na oś pasa i po chwili lądujemy. Teraz można pójść na śniadanie do dobrze zaopatrzonego bufetu na lotnisku. Półgodzinna przerwa nie pozwala na nic więcej. Odbieramy pogodę, dokumenty i z powrotem do Warszawy. Teraz na wznoszeniu patrzę na szeroko rozlaną Wartę. Mijamy ją w różnych miejscach. Jakże różni się od letniej Warty, tak krętej i wąskiej. Teraz ma szerokość paru kilometrów. Na polach odległych od rzeki, też błyszczą powierzchnie wody. W innych miejscach znać jedynie bardziej wilgotną glebę. Jakże dokładnie widać z góry. Zmeliorowane duże pola są znacznie suchsze od zwykłych.
Przerywam oglądanie, gdyż wyżej panuje mgiełka i ziemia jest niewyraźna. Tam będą się tworzyły chmury. Nad Łodzią jest czyste niebo i tam patrzę w dół. Zmieniamy nieco kurs. Można dokładnie obejrzeć miasto, ale z tej wysokości trudno jest coś poznać. Dawno tam nie byłem. Znam tu jedynie Piotrkowską, jednak nie mogę jej znaleźć. Łódź zostaje za nami. Rozpoczynamy zniżanie. Warszawa daje pierwszą kolejkę do lądowania. Gdy zbliżamy się do niej, słyszymy w radio zgłaszające się następne samoloty. Będą lądowały po nas. Gdy kołujemy zauważam, na końcu drogi kołowania przed pasem, potężnego czterosilnikowego Ił 62, który czeka na start. Gdy docieramy na płytę przed dworcem, Iljuszyn wciąż jeszcze czeka. Lądujące samoloty mają pierwszeństwo. Po zakołowaniu wyłączamy urządzenia, energetykę, silniki. Wychodzą pasażerowie, my za nimi. Gdy patrzę w stronę gdzie stał sześćdziesiąty drugi, już go nie ma, odleciał. Niebo też jest czyste. Po nim ani śladu. Poleciał pewnie do Nowego Jorku albo Montrealu. Oni wrócą pojutrze, a ja już jestem wolny. Wpisaną usterkę z fotelem naprawią szybko i Tango Delta za godzinę znów gdzieś poleci.
Wracając do domu wstępuje po kwiaty do kwiaciarni. Mam ją po nieparzystej stronie ul. Grójeckiej. Przylega do placyku z fontanną i dużą rzeźbą startujących do lotu łabędzi. Duże rozpostarte skrzydła symbolizują znajdującą się obok znaną restaurację „Pod Skrzydłami”. Sam placyk jest niczym formą małego rynku obudowanego z trzech stron a z czwartej jest szeroka ulica Grójecka. Restauracja zajmuje piętro a na parterze są sklepy i duża najbardziej widoczna duża księgarnia też zwaną „Pod skrzydłami.” Wszystkie trzy boki placu w parterach domów zajmują sklepy i poczta. Jest wszystko: mięsny, warzywny, spożywczy. Jest też dobrze zaopatrzony sklep włókienniczy z materiałami. Obok duży sklep z dywanami, firankami, zasłonami. W tych budynkach są też zakłady usługowe, szewc, zegarmistrz, fotograf. Na miejscowej Agorze stale ktoś przebywa siedzą ludzie na ławkach otaczających fontannę i w innych częściach placu. Tu dzieciaki mogą pojeździć na rowerach czy wrotkach.

Kolejka w kwiaciarni nawet nieduża. Wszyscy biorą kwiaty na dzień kobiet. Kupię i ja, dla siebie i dla synów. Damy je naszej jedynej kobiecie. Wybieram hiacynt, lepszy niż cięty. Wyszukuję najładniejszy, ale też proszę kwiaciarkę o znalezienie ładniejszego. Przeszukuje oczyma cały wybór. Chce mi nawet podać ładniejszy kwiat, ale okazuje się, że jest skrzywiony i ma brzydsze listki. Pozostaje ten, który wybrałem. Chłopcom biorę dwa małe bukieciki stokrotek i tak wracam do domu.
Idę na parzystą stronę i kieruje się w kierunku ul Opaczewskiej i tam wchodzę do swego siedmiopiętrowego budynku.
Mam parę godzin czasu do powrotu rodziny. Przyszykowuje mieszkanie na to Święto Kobiet. Idę też, zgodnie z umową odebrać Krzysia z przedszkola. Robert dziś wróci później, zostaje na zbiórkę harcerską. Krzysiowi kupiłem w kiosku dziecinną gazetkę, więc wycina coś sobie z niej, a ja szykuję do obiadu. Agnieszka wraca przeziębiona. Tak jest co roku wiosną. Cieszą ją nasze kwiatki i przygotowany obiad. Krzysiek też ma podwyższoną temperaturę. Chyba będą chorować, więc znów popołudnie spędzimy w domu. Robert miał dziś w szkole nową lekcję o ułamkach. To dopiero trzecia klasa a już ma dodawanie i odejmowanie ułamków na pierwszej lekcji. Pytam go, wie niewiele, robi to mechanicznie, nie myśli. Muszę ułamki z synem sam przerobić, bo inaczej będą kłopoty. Siedzimy nad tym prawie dwie godziny. Widzę postępy, ale i zmęczenie. Trzeba będzie powtórzyć ułamki jeszcze jutro, ale dziś niech się już bawi. Gdy zastaje nas kolacja, coś chłopcy budują razem z klocków.
Ja przeglądam Życie Warszawy a tam duży artykuł z pierwszej strony „Trwa akcja ratunkowa w Rumunii, c.d. na 4 stronie”. Zginęło 4 Polaków. Wstrząsy odczuwalne też w Bułgarii. Wielu zabitych.
Odkładam gazety. To już prawie siódma. Czas na przygotowanie kolacji. Dzieci oglądają dobranockę i po kolacji idą spać. My jeszcze oglądamy dziennik telewizyjny. Tam też informacja z Rumunii. Chłopcy chodząc między łazienką a swoim pokojem, też co chwila zerkają w telewizor. Trzeba ich pogonić, bo inaczej usiedliby koło nas i oglądali program do końca. Po dzienniku Agnieszka kładzie się do łóżka. Czas też i na mnie. Jutro mogę sobie pospać, pracuję dopiero wieczorem.

Z uczynku, nie ze słów, dobrego poznają.