Start samolotu An-24W przy niskiej podstawie chmur.
Piątek 4 marca 1977 r.
Lot w oblodzeniu
„Odwaga jest to wiedza o tym, czego się bać trzeba, a czego nie.” Platon
Wstaję przed siódmą, wczoraj nie nastawiałem budzika bo pracuje po południu. Obudziła mnie Agnieszka na śniadanie. Oni już siedzą przy stole. Prawie co dzień jemy zupę mleczną. Ja lubię, ale chłopcom przeszkadzają kożuchy. Dziś żona zrobiła jakąś nowość, coś dziwnego pływa w tym mleku. Jakaś mieszanka kaszy manny z lanymi kluskami. Krzysiek grymasi. Nie podoba mu się ta nowość, takich rzeczy nie ma w przedszkolu. Po śniadaniu pomagam ubrać dzieci i we troje wychodzą. Zostaję sam. Miałem ochotę posprzątać, ale gdy zobaczyłem łóżko kładę się powtórnie odespać tamte ranne wstawania. Dziś w nocy obudziłem się już przed piątą i nie mogłem zasnąć. Śpię teraz do jedenastej. Powoduje to, że muszę nadrobić godziny które spałem. Szybkie golenie, kąpiel i po kąpieli zachciało mi się jeść. Robię herbatę, do tego kromka chleba, trochę wędliny. Zrywam też z doniczki w kuchni dwa listki szczypioru. Mamy w doniczce na parapecie w kuchni dwie wsadzone cebule. Właśnie dla szczypioru. W zimie to najświeższe witaminy, do tego dwie pietruszki na natkę. Żona dodaje do zup. Nawet nie smaruje chleba masłem gdy robię jedzenie dla siebie. Robię to jak najprościej pomimo, że lubię dobrze podane jedzenie, ale przez kogoś lub dla paru osób. Po tym śniadaniu czas na sprzątanie. Czasu mam sporo, pracuję dopiero o szesnastej.
Daję popracować Frani – musi wyprać moje kolorowe koszule i skarpetki – elementy ubrań noszonych na co dzień.
Na dworze zimno, pada deszcz. Rezygnuje z zakupów. Siadam i czytam niedawno kupioną a wydaną przez Czytelnik w 1976 roku książkę Ryszarda Kapuścińskiego o Angoli. „Jeszcze dzień życia” opisuje miejsca gdzie przybywał jako korespondent PAP w okresie wyzwolenia. Książkę tę kupiłem ze względu na znajomość autora. W młodości mieszkaliśmy koło siebie na Fińskich Domkach w Warszawie. Na tyle blisko iż spałem kiedyś u nich w domu gdy wszyscy wyjechali na wczasy nad morze. Spotkałem Ryśka kiedyś w jednym z lotów z Gdańska do Warszawy i zaprosiłem do kabiny załogi. Oglądał lot od startu do lądowania i choć latał jako pasażer po całym świecie, mógł oglądać naszą pracę. Widziałem, że zrobiło to na nim wrażenie. Wiele pytał o sprawy naszej pracy: jak latamy, jak orientujemy się w przestrzeni. Był to ciąg pytań o rzeczach dla niego niezrozumiałych a dla nas prostych. Wziął też słuchawki i słuchał tego trójjęzycznego gwaru polsko-angielsko-rosyjskiego, panującego na częstotliwościach lotniczych nad Polską.
Zaczytany usłyszałem przekręcanie klucza w zamku. To Robert wrócił ze szkoły. Ja musiałem szykować się do pracy.
Warunki pogodowe nad Polską w większości portów na skraju minimum. W Szczecinie, gdzie mamy lecieć, pogoda się bardzo zmienia. Jak będzie za godzinę, gdy tam nadlecimy nie wiadomo. Po stracie, już tysiąc metrów nad ziemią, zaczyna nas lodzić. Włączamy instalacje przeciwoblodzeniowe w miejscach najbardziej narażonych i grzanych.
Grzejemy elektrycznie śmigła i szyby kabiny załogi. Gorące powietrze ogrzewa wloty powietrza do silników. Krawędzie natarcia skrzydeł, stateczniki cyklicznie grzeje też gorące powietrze. Pilnuje grzania automatyka ale trzeba ją ręcznie włączyć na sygnał od radioaktywnego czujnika RIO2. Nad pracą tych instalacji musi czuwać drugi pilot bo to na jego pulpicie znajduje się sterowanie instalacjami przeciw oblodzeniowymi.
Lód topnieje i spada, waląc niekiedy w kadłub w rejony wzmocnione ale na innych nie ogrzewanych częściach, lód pozostaje i narasta. Daje to duże opory i nie możemy rozpędzić samolotu . Samolot ma zmniejszoną prędkość. W tym stanie będzie opóźnienie. W kabinie pasażerskiej komplet pasażerów. Jutro wolna sobota, więc ludzie podróżują. Zaczynamy pomału schodzić do lądowania. Od czasu do czasu widać między chmurami światła miast i miasteczek. Nad Szczecinem chmury, o podstawie pięciuset metrów. Już z dwudziestu paru kilometrów widać światła podejścia i pas lotniska w Goleniowie. Na długiej prostej kapitan przypomina:
– Lądujemy na klapach piętnastu.
Nic więcej nie trzeba mówić. Tu przed laty rozbili się wojskowi An-24 ze spec pułku. Też mieli oblodzenie. Zginęli w lesie przed pasem.
A było to tak: samolot An-24W o numerze seryjnym 97305702 wyprodukowany w 1969 r. a rozpoczął służbę w 36 Specjalnym Pułku Lotniczym 24 grudnia 1969 r. i nosił numer 012.
28 lutego 1973 r. samolot wykonywał rejs Warszawa – Szczecin. Wiózł delegację polsko-czechosłowacką. Wśród członków delegacji byli: minister spraw wewnętrznych Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej Wiesław Ociepka, minister spraw wewnętrznych Czechosłowacji Radko Kaska oraz kierownik wydziału administracji państwowej Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Czechosłowacji Michał Kudzej.
Samolot spadł 2,2 km przed pasem lotniska wojskowego w Goleniowie i rozbił się o godz. 22.52 podczas podchodzenia do lądowania. Katastrofy nikt nie przeżył. W wypadku zginęła pięcioosobowa wojskowa załoga i wszyscy pasażerowie.
Komisja badająca wypadek w skład której wchodzili głównie fachowcy z Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych w opublikowanym dokładnie miesiąc po tragedii komunikacie komisji specjalnej napisano, że „Przyczyną katastrofy była nagła utrata wysokości lotu (tzw. głębokie przepadnięcie) w końcowej fazie podejścia do lądowania spowodowane intensywnymi wirami powietrznymi, czyli turbulencją”. Do turbulencji tej miało dojść wskutek starcia się frontów zimnego i ciepłego w pasie przyziemnym. Bezpośrednim sprawcą upadku samolotu – według oficjalnego komunikatu – był tzw. dolny prąd strumieniowy. Tuż przed katastrofą samolot przebijał się przez grubą powłokę chmur przedzieloną warstwami przechłodzonego deszczu. Doszło do niewielkiego oblodzenia skrzydeł maszyny, skutkiem czego jej sterowność się pogorszyła. Pilot w ostatniej chwili próbował wyprowadzić w górę spadającego „Antka” na uratowanie się było jednak za późno.
Załogi latające samolotami An-24W w PLL LOT miały inne prywatne zdanie o przyczynach tej katastrofy. Nasz oblodzony antek przy przejściu na pełne klapy mógłby zwalić się podobnie jak oni. Dlatego lepiej nie ryzykować choć musimy podchodzić na większej prędkości i pas będzie szybciej się kończył ale to są już czynności na ziemi w dwu płaszczyznach.
Lądujemy opóźnieni o piętnaście minut. Po parominutowym postoju, powrót do Warszawy by odlot był o czasie.
Po starcie na poziomie wziąłem do ręki dzisiejsze Życie Warszawy. Przeglądam tytuły. Budują elektrociepłownię w Kozienicach. Może w końcu nie będzie ograniczeń w dostawie prądu. Inny ciekawy temat: „ Blisko pół miliona ludzi posiada w Polsce ogródki działkowe, następne pół miliona bardzo chętnie gospodarowałoby na działkach gdyby w miastach znalazłyby się tereny pod ogrody. W całym kraju powierzchnia działek wynosi obecnie ponad 21 tys. hektarów, obejmuje ponad 4,5 tys. ogrodów”. – Odczytać ten artykuł trzeba tak – mieszczuchu wyżyw się sam. Nasza gospodarka nie jest w stanie zapewnić wszystkim potrzebnych produktów.
Patrzę na instalację oblodzeniową. Pracuje prawidłowo. Prędkość większa aniżeli w drodze do Szczecina. Silniki pracują prawidłowo. Zużycie paliwa w normie.
Wypełniam dziennik pokładowy i zasiadam ma swój stołek pośrodku między pilotami. Podchodzimy do lądowania na Okęciu. Niskie chmury i prawie uśpione miasto. Załoga musi bardziej skupić się na tym elemencie. Tylko wylądować, dobrze wylądować, posadzić tą maszynę, zakołować, zdać samolot, pożegnać załogę i powrócić do siebie.
Dojeżdżam do domu prawie na dziesiątą. Rodzina już śpi. Cicho rozbieram się, myję i wsuwam się do ciepłego łóżka.
Złe wieści mają skrzydła.