Lot na nocowanie


Sobota 5 marca 1977 r.

 

Lot na nocowanie

 

Rozglądaj się. Zawsze jest coś, czego nie zauważyłeś.

 

 

Dzień wolny od pracy. Wolna sobota. Od kilku lat niektóre soboty są wolne od pracy. Agnieszka dziś nie pracuje , Krzysio też zostaje w domu. Robert jedynie się smuci, bo musi iść do szkoły, ale pociesza się myślą, że w przyszłości takie dni mają też być wolne od szkoły. Ja również będę pracował, ale dopiero wieczorem. Ta wolna sobota jest okazją do porobienia zaległych spraw domowych, co też robimy. Koło południa przychodzi do nas Danka, cioteczna siostra Agnieszki. Mają razem jakieś sprawy. Agnieszka szykuje obiad. Danka pokazuje bluzkę jaką sobie kupiła. Widzę zapał u Agnieszki i prosi mnie bym dał pieniądze na taką samą. Ma to być mój prezent na zbliżające się Święto Kobiet. Ulegam prośbą i daje czterysta złotych. Danka ma jej załatwić taką bluzkę.

Po obiedzie Danka wychodzi, a my szykujemy się do pójścia na wcześniejsze imieniny. Zjawiamy się pierwsi. Po nas przychodzą następni goście. Życzenia dla solenizantki, przepijanie zdrowia, a ja popijam herbatę bo za parę godzin czeka mnie praca. Z imienin wychodzę sam pierwszy. Rodzina zostaje, jest jeszcze wcześnie. Dzieci wspólnie bawią się też dobrze. Ja muszę  jechać do domu przebrać się i przygotować do nocowania. W domu zjawię się najwcześniej w poniedziałek. Żona jest uprzedzona i przygotowana na późniejsze powroty gdy zostanie się gdzieś na innym lotnisku i nie ma jak wrócić do domu.

Sprawdzam jeszcze dokładnie czy mam wszystko: przybory do mycia, golenia, zapasowe koszule, sweter, tak wszystko zapakowane, można jechać. Na lotnisku jestem punktualnie. Już w szatni kończę przygotowania, zabieram słuchawki, narzędzia i można lecieć. Słuchawki mamy inne niż fabryczne. Są z tłumikami hałasu jako że ten nasz samolot jest głośny. Głównie te jego silniki AI-24 warczą ponad normę.

Pogoda jest dobra, nie ma żadnych przeciwwskazań do lotu, więc wsiadam do samolotu.  Robię przegląd i ten ostatni w dniu dzisiejszym rejs Warszawa-Katowice, zakończy się po czterdziestu minutach. W Katowicach pogoda jest gorsza niż w Warszawie. Niedawno padało a jeszcze zanosi się na opady deszczu. Przekazuje samolot na noc obsłudze naziemnej i możemy jechać do hotelu. Autobus dowożący pasażerów z lotniska w Pyrzowicach do centrum Katowic też jedzie blisko czterdzieści minut. Po dwudziestej pierwszej jesteśmy w hotelu „Katowice” w centrum blisko „Spodka”. Tu nocujemy stale w tych samych pokojach. Każdy bierze klucze i windą na górę. Umawiamy się , że idziemy na kolację. Po paru minutach zjeżdżamy na dół do restauracji. Czasu mamy niewiele bo restauracja czynna jest tylko do dziesiątej. Po kolacji znów na górę do pokoi. Ja zostaję na dole by kupić w kiosku hotelowym papierosy.

Gdy wróciłem windą na górę, zastaje grupę ludzi pod drzwiami kapitana. Okazuje się, iż klucz się obraca, ale nie przesuwa zasuwy i do pokoju nie można się dostać. Przyłączam się do grupki, również się przykładam, ale widać, że nic się nie da zrobić. Jest już późno, obowiązuje cisza, a drzwi cicho nie dają się otworzyć. Nie pomaga nawet zapasowy klucz z recepcji. Wina jest zamka. Pozostawiamy sprawę do jutra. Kapitan dostaje inny pokój. Jutro trzeba się będzie martwić. Rozchodzimy się na nocleg do swoich pokoi spać.

Trzymam już w swoim pokoju w ręku paczkę papierosów i znów myślę czy zapalić.

Nie palić – jak to łatwo powiedzieć, szczególnie młodemu. A później im człowiek starszy tym trudniej, wygra ten,  kto ma choć trochę silnej woli i chęci. I chęci są najważniejsze. Aby cokolwiek zrobić, trzeba chcieć to zrobić. Naprawdę mocno i z całą swoją siłą trzeba chcieć. Trzeba wierzyć w skuteczność swego postępowania.

 

Pierwszy wypalony papieros. Naprawdę tego nie pamiętam. Było to na pewno  przed dziesiątym rokiem życia. Wtedy to paliłem już często. Nie jakąś machorkę ale porządne markowe papierosy, na jakie nie było stać mego ojca.  Camele, Mallboro, Gitany, tych marek nie było w kioskach. Takie palił kolega z klasy Janek Sowiński, takimi częstował. Jego rodziców też nie byłoby stać na takie papierosy. On zresztą nie miał rodziców. Wychowywała go ciotka niemowa, utrzymująca się z zasiłku. Janek miał umiejętności i spryt a wszystko to dlatego, że mieliśmy szczęście mieszkać w pobliżu wielu ambasad, w powojennej, zrujnowanej Warszawie. Janek częstował, więc się paliło. Trochę ze szpanu, trochę z nudów. Paliło się na meczach piłkarskich na stadionie Ogniwa przy Alei Niepodległości, czy na meczach żużlowych na Skrze przy Wawelskiej. Zostawaliśmy na stadionach do zakończenia meczu i rozejścia się publiczności by poszukać pogubionych pieniędzy. Niedopałki papierosów nas nie interesowały,  zbierali je inni chłopcy, w papierowe torby, lub tutkę zrobioną z gazety.

O tytoń w tamtym okresie było ciężko. Ojciec miał tytoń luzem i gilzy. Trzeba było z tego robić papierosy. Tytoniu ojca nie paliłem, ani też nie podbierałem. Miałem inne lepsze papierosy z zapachem, z dobrego tytoniu. Pochodzenie tych papierosów znałem dokładnie. Janek kradł je z samochodów ambasad. Ja ani nie kradłem, ani mu w tym prawie nie pomagałem. Nieraz dawał mi po pół paczki, chowałem je w różnych skrytkach z dala od domu. Umiejscowione tak by nie zawilgotniały. Gorzej było z zapałkami bo zapalniczka była wielkim rarytasem. Zdobyć zapałki było ciężko, w domu liczone prawie na sztuki. Odpalanie od kogoś papierosa na ulicy było częstym widokiem. Ale takie łepki jak my nie mogliśmy dorosłych prosić pojedyńczo o ogień. Gdy było nas kilku żaden dorosły nie odmówił ani nie zabrał papierosa. Będąc solo trzeba było pokręcić się na przystanku tramwajowym a tam można było znaleźć porzucony maleńki niedopałek i od niego odpalić.

Paliłem rzadko i na długo przed przyjściem do domu. Mama była czuła na dym papierosowy. Musiałem się ukrywać z tym paleniem. Nie mogłem też palić w obecności innych uczniów naszej klasy często dzieci elity naszego społeczeństwa. Nie mogłem palić gdy szedłem odrabiać lekcje do Tomka Jabłońskiego czy Krystyny Bocheńskiej. Mieszkali w pięknych willach elegancko urządzonych, tam paląc czuł bym się głupio. Im nawet do głowy nie przychodziło to, że ja palę papierosy. Idąc nawet z Tomkiem Wituchem na lekcje religii do Jezuitów na Rakowiecką nie mogłem palić, choć szliśmy przez środek Pola Mokotowskiego. W towarzystwie większości swoich koleżanek i kolegów nie paliłem i uchodziłem za niepalącego. Sam wiedziałem, że prawda była inna. Jednak mogłem kiedy chciałem, palić lub nie. Nie byłem uzależniony. Tak mi się wydawało.

Kiedy w końcu Janek wpadł na okradaniu zagranicznych samochodów i istniała obawa, że może kilku z nas sypnąć. W końcu  raz stałem na czatach. Gwizdałem jakieś melodie a przerywałem gdy ktoś nadchodził. Później szło się wprost w ręce pilnującego ambasady milicjanta gdy Janek już obrobił samochody i trzeba było dać mu szansę pewnej ucieczki. Milicjant obserwował gwiżdżącego od początku do końca, gdy przechodził koło niego i oddalał się w głąb ulicy. Nie spodziewał się, że właśnie w tym czasie okradane były samochody. Ginęło wszystko co było w schowkach: rękawiczki, latarki, papierosy, pozostawione ubrania, pieniądze, zostawały tylko dokumenty i broń. Bez wybijania szyb, wprost bez śladowo.

Gdy Janek wpadł, my byliśmy w strachu, że nas wyda wypalaliśmy resztki starych zapasów i trzeba było kupować Wawele czy Belwedery bo innych nie dawało się palić. A gdy skończyły się pieniądze sięgnęło się po niedopałki z ulicy i zmielone liście skręcone w gazecie. Te liście kasztanowca dusiły, zmuszały do kaszlu, wyrywały płuca. Czułem, że spadam na dno, gryzący dym pozwalał zapomnieć o problemach jakie mogły nas czekać.

Janek ze Zdzichem trafili do poprawczaka. My zostaliśmy. Dalej chodziliśmy do szkoły, jednak  w towarzystwie gdzie się nie paliło.

W tym też czasie zetknąłem się z harcerstwem. Coś pośredniego między pionierami w białych koszulach i czerwonych chustach a odrodzonym po pięćdziesiątym szóstym  ZHP.  Obowiązywały już prawa. Harcerz nie pije i nie pali. Zmiana towarzystwa i zasad spowodowały, że nie paliłem. To rozstanie odbyło się mało boleśnie.

Zaangażowany w pracę harcerską 105 WDH gdzie szybko pokonywałem szczeble harcerskiej “kariery” nie paliłem. Będąc na świeczniku, zastępowym, przybocznym i drużynowym musiałem dawać dobry przykład, nie paliłem.

Rok 1960. W jego połowie uzyskałem pełnoletność. Szykuje wyjazd na obóz dla drużyny. Odgórnie chcą pełnoletnich harcerzy wciągnąć do PZPR. Czuje, że na mnie się uparli. Prowadzę ten obóz i składam raport o przeniesienie do rezerwy, jestem instruktorem, muszę tak postąpić. Wyjeżdżam we wrześniu do szkoły lotniczej we Wrocławia. Nowi ludzie, nowe sytuacje. Badania lekarskie przed przystąpieniem do latania wykazują, że jestem zdrów, mnie palenie nie zaszkodzi. Czułem się nie związany, przyrzeczeniem harcerskim, mogę palić, przecież jestem dorosły, pełnoletni. Koledzy palą. Patrzą jak to warszawiak przyjechał do Wrocławia i nie pali.

Jednak koledzy wciągają. Rozpoczyna się systematyczne palenie. Raz tylko we trzech robimy próbę, na dwa tygodnie odstawiamy papierosy. Wymaga to trochę poświęcenia ale dwa tygodnie uwieńczone sukcesem. Nie jesteśmy uzależnieni, to najważniejsze, jesteśmy wolni. Wolni bez żadnych obciążeń, możemy wejść na Giewont i zapalić giewonta. Siedząc przy kawiarnianym stoliku mogliśmy do małej czarnej wypalić po giewoncie. Byliśmy już pewni, z nałogiem możemy się rozstać, w każdej chwili. Nas nie dotyczą przyzwyczajenia, nałogi. My byliśmy całkowicie niezależni, z silną wolą i pewni swego postępowania. “Kawa lubi dym”. Paliło się do kawy, lampki wina, ciastka czy ruskich pierogów, w barze mlecznym. “Po jedzeniu nie zapomnij o paleniu.” Nie paliłem jedynie w czasie lotów szybowcowych. Papierosy zostawiało się na starcie, mógł  ich używać jedynie dyżurny startu. Jako dodatek żywieniowy dostawaliśmy po obiedzie batona i niektórzy koledzy zamieniali go na papierosy.

Wojsko jeszcze w tym czasie dawało przydział papierosów do żołdu, chyba dziesięć dziennie. Później dostawało się pieniądze razem z żołdem na papierosy. Na co jak na co, ale na papierosy zawsze były pieniądze. Było to nawet patriotycznym  obowiązkiem, tych którym zależało na odbudowie kraju. Monopol tytoniowy, był jak większość, państwowy i popieranie go, tym bardziej czynne, było obowiązkiem każdego obywatela. Ideologia swoją drogą a palenie było wtedy modne. Nie było wprost filmu bez papierosów. Na ekranie stale palili. Po filmie wszyscy widzowie sięgali po papierosy.

Podczas memoriału Kusocińskiego, na  osiemdziesięciotysięcznym pełnym ,Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, unosił się wielki kłąb dymu, od kilkudziesięciu tysięcy palaczy. Oblegane przez widzów stadiony i trasa przejazdu, kolarskiego Wyścigu Pokoju,  pełne były dymu i niedopałków. Jazz bez papierosa ? -toż to profanacja. Wytańczeni rock end rol-em i zmęczeni  tancerze siadali by sięgnąć po papierosa.

Wspaniałe lata sześćdziesiąte, jednak też, zadymione lata sześćdziesiąte.  Na tysiąclecie państwa polskiego wypalić tysiąc papierosów jeden za drugim. Wypaliłem dwadzieścia i zaczęło mnie mdlić, działo się coś niedobrego, ból głowy, drętwiejące ręce. Trzeba  było przerwać tą próbę. Palenie miało ujemne skutki, odczułem to osobiście. Wniosek: jak ze wszystkim, nie należy przesadzać. Należy palić, dla przyjemności. Wtedy kiedy ma się na to ochotę. Kilka papierosów  dziennie nie szkodzi. To jest w dobrym tonie poczęstować kogoś dobrym papierosem.

Ojciec opowiadał, jak poczęstował kiedyś, w czasie rozmowy robotnika papierosem. Ten wziął papierosa obejrzał i schował go do swojej paczki papierosów. Wyjął swojego Sporta i na pytające spojrzenie ojca czemu tak robi odpowiedział:” Panie kierowniku ja go sobie wypalę w lepszym towarzystwie.”

Później praca, ślub, narodziny pierworodnego. Wszędzie papierosy. Sam czuję, że za dużo tych papierosów. Myślę o ograniczeniu palenia. Nie całkowicie rzucić ale ograniczyć tak, by nie szkodziły zdrowiu. Obracam się wśród palących i też muszę palić. Próby, by choć jeden dzień nie palić, nie udają się. Zawsze jest jakieś wytłumaczenie. Jest powód by próbę przerwać. Jestem przynajmniej świadom swego nałogu. Po narodzinach syna nie pozwalam palić żonie, by nie szkodziła dziecku. Łatwiej jest przypominać innym niż sobie.

W marcu 1968, w czasie strajku studentów na Politechnice Warszawskiej, biorę w wózek syna i idziemy na bazar, na Polną, kupić kilka kilo jabłek, dla studentów. O przyjmowaniu żywności dla studentów dowiedziałem się z  daleka, z radia Wolna Europa. Do politechniki mam kilkaset metrów od domu. Jak dla studentów to handlarka wybiera najładniejsze i nawet kilogram dokłada gratis, od siebie. Idę z wózkiem Nowowiejską, wzdłuż ogrodzenia Politechniki. Chodnik jest pusty. Za ogrodzeniem przechadzają się z opaskami straże studentów a za torami tramwajowymi i jezdnią, na przeciwległym chodniku, co kilkadziesiąt metrów stoją milicjanci. Ruch pieszy odbywa się jedynie chodnikiem, za milicjantami. Tramwaje i samochody jeżdżą normalnie. Milicjanci nie pozwalają przejść na drugą stronę Nowowiejskiej. Dochodzę do bramy przy MEL-u . Transparenty, flagi, tu przyjmują żywność i wszelkie paczki. Wyjmuję spod wózka wielką torbę jabłek. Nie chce przejść przez kraty bramy, aby ją wziąć otwierają furtkę. Za bramą stoi kilka kupek różnych paczek.

  • Dajcie dla MEL-u – proponuje. Mam tam kilku kolegów.
  • Będzie dla MEL-u odpowiada jeden ze studentów i kładzie na jedną z kupek.
  • A może jakieś papierosy by się znalazły, pyta drugi ze studentów. No tak, ja mam w palcach lewej ręki żarzącego się papierosa. Zapaliłem go przed wejściem na ten chodnik.  Mam prawie całą paczkę w kieszeni. Ale ja już nie popieram palenia. Nie mogę im dać tych papierosów.
  • Zwyciężycie bez papierosów , ważne byście mieli co jeść,- odpowiadam i odchodzę w kierunku Alei Niepodległości.

Te papierosy gryzą mnie cały wieczór. Czy trzeba było dać, czy nie? Czy ja im pomogłem, czy zaszkodziłem.

 

Próbuję sam rzucić palenie. Efekty mizerne. Poważne ostrzeżenie, groźna choroba, gruźlica płuc. Wykryta nie najwcześniej, zwala mnie na krótko z nóg. Pracowałem ciężko na trzy osoby. Pieniędzy ledwo starczało. Dziecko potrzebowało jabłko, ja zjadałem obierki i ogryzek z pestkami i ogonkiem.  Gdzieś złapałem zarazki i osłabiony organizm poddał się. Przychodnia przeciw gruźlicza na ulicy Szczęśliwickiej. Doktor Helena Sikora zaleca codzienne zastrzyki streptomycyny. Trzy razy dziennie leki i – rzucić palenie. Mam pozostać w domu, bo w szpitalach, można być zarażonym innymi odmianami choroby.  Mówię jej otwarcie, zrobię wszystko by wyzdrowieć, jednak chyba nie dam rady rzucić palenia. Mogę ograniczyć, kontrolować każdego wypalonego papierosa, palić papierosy z filtrem przez fifkę ale radykalnie i natychmiastowo rzucić chyba nie dam rady. W tej sytuacji Pani doktor nie nalega na raptowne rzucenie palenia.  Dwa pierwsze polecenia przestrzegam pedantycznie. Palę ograniczone ilości. Nie pracuję, mogę kontrolować wypalane papierosy. Z miesiąca na miesiąc jest poprawa. Po pół roku wracam do pracy. W czasie jednej z ostatnich wizyt na Szczęśliwickiej spotykam Janka Sowińskiego. Też choruje na gruźlicę ale leczy go ciotka spirytusikiem. Pali, nie zażywa leków. Umiera w kilka miesięcy później. Pierwszy jakiego znam, palący kolega schodzi z tego świata. Na ile do jego śmierci przyczyniły się papierosy? Zapewne nie były bez znaczenia.

 

Powrót do pracy. Praca lubi dym. Wyjazdy służbowe do ZSSR. A tam za dwadzieścia kopiejek, można kupić paczkę, dobrych bułgarskich papierosów BT. Przecież to żaden wydatek, dla mnie, pali się jak za darmo. Nie trzeba się ograniczać, zapomina się o zdrowiu. Lubię zmieniać gatunki papierosów, palę też miejscowe jak Białomor Kanał, czy polskie Sporty za trzy kopiejki. Wracając do kraju ostatnie kopiejki przeznaczam na papierosy. Wypycham nimi wszystkie kieszenie. Niekiedy nie mogę przejść przez bramkę na lotnisku, bo sreberko w paczkach papierosów  uruchamia czujnik, że posiadam jakieś metalowe niebezpieczne przedmioty.

W trakcie jednego z wyjazdów 22 lipca, nad “Kijowskim Morzem”, łamię nogę. Tygodniowy pobyt w kijowskim szpitalu i powrót okazyjnym samolotem do Warszawy. W domu staram się ograniczyć palenie tak, by w konsekwencji dojść do zera. Początki są świetne. Wyjściowo paliłem dwadzieścia papierosów na dzień, czyli  papieros  co godzinę. Tak palę pierwszego dnia. Drugiego dnia palę co dwie godziny. Trzeciego dnia palę papierosa co trzy godziny. Ta dawka nikotyny jest zbyt mała dla mojego organizmu i czas do następnego papierosa wlecze się, odczuwam to jak miesiące, lata. Wieczorem po wypaleniu pięciu papierosów, jestem zadowolony z wyniku. Czuję, że dzień następny będzie jeszcze gorszy. Mam palić co cztery godziny. Taką ilość pozwalam sobie wstępnie zachować, nawet na kilka najbliższych dni, by przyzwyczaić organizm do nowej dawki. Dzień czwarty, i sięgam po papierosa przed wejściem do łazienki. Najlepsze dwa pierwsze pociągnięcia. W trakcie  pierwszego w tym dniu papierosa, czuję, że mi nie starczy sił i stanowczości do wyczekania tych czterech godzin. Postanawiam palić po pół . Cztery dziennie ale za to co dwie godziny. Sam siebie oszukuję, zmieniam reguły gry, tak by mi było wygodniej. Walka wewnętrzna. Przecież o moich ograniczeniach nikt nie wie. Nikt nic nie zauważył. Przed nikim nie będę musiał się tłumaczyć, że nie miałem dość siły by zerwać z nałogiem.

Całe rozmyślania przerywa zwiększona gorączka, ponad 39 stopni Celsiusza. Wieczorem żona decyduje się, wezwać pogotowie. Przyjeżdża młoda lekarka i po osłuchaniu i stwierdzeniu gorączki oznajmia, że zwolnienia nie będzie. Jestem zaskoczony. Odkrywam kołdrę pokazując jej prawą nogę w gipsie od stopy do kolana.

– Ja nie oczekuję od Pani zwolnienia lekarskiego, mam takowe. Oczekuję pomocy medycznej. Jakie są przyczyny wzrostu gorączki.

Teraz otrzymuję zastrzyki i skierowanie na prześwietlenie. Jest coś na płucach. Należy rzucić palenie. Choroba ogranicza wszystko i pociąg do papierosów. Prawie nie palę.

Jednak, gdy wróciło zdrowie, powrócił nałóg i pomału wciągam się. Wracam do starej normy paczki dziennie.

Rok 1974 zmiana mieszkania. Umeblowanie go, znalezienie na to środków. Papieros pomaga w myśleniu. Lotniczy kurs krajowy. Sadzają do ławki. Mniejsze uposażenie. Trzeba szukać oszczędności. Pada na papierosy.

Na wykładach, się nie pali. Na przerwach, lepiej poruszać się pospacerować na świeżym powietrzu, bo oczy się zamykają. Na lotach zapoznawczych też się nie pali. Nie wypada, tu trzeba się uczyć. W domu wkuwanie samolotu na pamięć. Wtedy też nie ma czasu na palenie.

Robię z niewielkiego kartonowego pudełka, po lekach przeciwgruźliczych, skarbonkę. Za każdego wypalonego w domu papierosa, będę wkładał do skarbonki po pięć złotych. Więcej niż kosztuje paczka papierosów. Za jednego papierosa, przeszło dwadzieścia razy tyle. Zastanawiam się czy kara będzie odpowiednia. Akceptuje pomysł i wkładam codziennie dwie, trzy pięciozłotówki  do skarbonki. Synowie jeszcze mali,  wiec nie palę w domu. Najlepiej na balkonie lub w łazience. Te zasady nie obowiązują, gdy ktoś przyjdzie w odwiedziny. Nie wkładam wtedy piątek do skarbonki. Nie ogranicza się wypalanych papierosów. Ten stan trwa kilka miesięcy. W skarbonce piątek coraz więcej a ja nie mam ich już na wrzucanie. Szukam rozwiązania. Przynosi je jak zwykle choroba, teraz dziecka. Trzeba rozpruć skarbonkę przeliczyć i płacić. Zniszczona skarbonka. Nieważne przepisy. Z postanowieniem, że ograniczę palenie w domu wracam do normalności.

Zaczynam intensywnie latać. Pieniądze nie są już problemem. Rzadko jestem w domu. Czas spędzony poza domem  przyczynia się do zwiększenia ilości wypalanych papierosów. Rano pluję szarą flegmą która zbiera się po dniu palenia. Codziennie rano też myślę o rzuceniu palenia. Jednak nic nie robię w tym kierunku. Trzeba ustalić  termin. Bez ustalenia terminu, nigdy nie rzucę tych papierosów. Jeżeli nie mogę znaleźć terminu w najbliższej przyszłości, to zaczynam od końca i wychodzi mi, że pierwszym realnym terminem kiedy nie będę na pewno palił, jest czas, gdy będę leżał w trumnie. Sztywny na pewno nie sięgnę po papierosy, nawet jeżeli będą pod ręką. Mając pewny termin mogłem myśleć o przysunięciu go bliżej obecnych dni. Dałem mamie kiedyś słowo, na odczepnego, by więcej nie poruszała tego tematu, że na pewno rzucę palenie. Trzeba zrobić coś, co przybliży ten jeszcze chyba odległy termin, mojej śmierci. Zbliżałem się do czterdziestki. Prócz porannego kaszlu i tej flegmy wszystko jest dobrze. Tylko to niepotrzebnie dane słowo mamie. Jestem palącym wrogiem nikotyny.

Byłem pewien, ten czas musi kiedyś nastąpić, nie wiedziałem, że jeszcze tyle muszę przeżyć.

 

Potrzeba jest matką wynalazków.

 

 

Port lotniczy Okęcie