Imieniny


                                                       Warta w KC przy trumnie B. Bieruta

Sobota, 12 marca 1977 r.

                                                                                 Imieniny

                                                           Trzeba umieć iść słoneczną stroną życia

Dziś mam dzień wolny. Będę przez cały czas w domu. Na dworze coraz cieplej, na podwórku pojawiają się pierwsze dziecinne rowery. Moi chłopcy też chcą na nich jeździć, a więc muszę je przygotować. Stały przez zimę złożone we wnęce na balkonie, okryte folią i zabezpieczone przed śniegiem i deszczem. Teraz czas je wyjąć. Plastikowe torby zakurzyły się bardzo. Przez te parę miesięcy osiadło na nich wiele kurzu. Pomimo, że mieszkamy na trzecim piętrze, kurzy się bardzo, co świadczy o dużym zapyleniu powietrza w Warszawie. Zaczynam od rowerku pięciolatka Krzyśka. Jest już nieco zniszczony, bo był to kiedyś rower Roberta. Jest też mocno poobijany. Łańcuch zardzewiały i ogólnie brudny. Czyszczę go, smaruje. Zakładam nieco zdezelowane kółka boczne, pompuje koła, sprawdzam dokręcanie wszystkich śrub. Wyjmuję składak Roberta. Jego rower wygląda jak nowy. Ma dopiero przeszło rok. Podobne prace – skręcanie, pompowanie, czyszczenie. Wszystko razem zajmuję mi około dwóch godzin. Potem robię porządek na balkonie i uzupełniam z powrotem ziemię w skrzynkach kwiatowych, która przez zimę leżakowała sobie w innej skrzynce na balkonie. Na zakończenie prac zamiatam cały zakurzony balkon.
Balkon mamy dość duży. Składa się z dwóch części – szerszej z balustradą i węższej osłoniętej od ulicy cienką płytą betonową. Ta druga, służy właśnie do trzymania rowerów i innych potrzebnych rzeczy. Rozbieram też nartosanki chłopców przywiezione zimą ubiegłego roku z wyjazdu na symulator do Lwowa. Sanki z nartosankami idą w sam kąt węższej części balkonu. Przed nimi stają rowery. Szeroka część balkonu pozostaje wolna. Można tam będzie latem posiedzieć. Jeszcze tylko sprawdzić anteny przymocowane do balkonu. Antenę telewizyjną mam w kształcie iksa. Sam ją robiłem. Jest uniwersalna dla obu programów, a w szczególnych warunkach pogodowych mogę nawet odbierać na innych programach. Antena radiowa przeciągnięta jest na pleksiglasowych izolatorach przez końce ramion anteny telewizyjnej. Poprawia to odbiór fal krótkich, których zresztą rzadko słuchamy. Zdejmuję też z anteny powieszone na drutach kawałki skórek słoniny, które zimą były jedzeniem dla sikorek. Jeszcze tylko sprawdzenie przewodu antenowego i na balkonie mam już porządek. Sprzątanie mieszkania też zajmuję mi trochę czasu i gdy wraca rodzinka jest już porządek. Agnieszka robi obiad i dzieci zaraz wychodzą na rowery, w czym trzeba im pomóc, gdyż sami windą nie zwiozą ich na podwórko. Wieczorem znów to ja je z powrotem przywożę. Agnieszka w tym czasie wychodzi na miasto po zakupy. Ja zostaje w domu. Co jakiś czas patrzę przez okno i kontroluje na podwórku wyczyny synów. Ta pierwsza jazda nie wychodzi im najlepiej. O piątej wracają chłopcy i niedługo po nich Agnieszka. Szykujemy ich do kąpieli, przygotowujemy im łóżko, jedzą kolację i po szóstej pozostawiamy ich samych w domu.
My idziemy na imieniny Krystyny do starych przyjaciół, z którymi znamy się już prawie dziesięć lat.

Ilekroć do nich jadę, a mieszkają przy Dworcu Południowym, mam jakiś niesmak, niezadowolenie. Jednego razu kilka miesięcy temu, przyjechała do nas sama Krystyna chcąca ze mną porozmawiać. Znaliśmy Krystynę i Janusza już dawno. Gdy ich poznaliśmy Janusz był asystentem na jednym z wydziałów Politechniki Warszawskiej. Mieliśmy z Januszem wspólne zainteresowania tworzenia czegoś z kupowanych odpadowych części elektronicznych. Wspólnie o tym dużo rozmawialiśmy. Z czasem Janusz awansował i został przeniesiony do zjednoczenia budownictwa przemysłowego. Po pewnym czasie pracy w zjednoczeniu został tam dyrektorem jakiegoś departamentu. Cieszył się on, cieszyła się Krystyna, bo to i awans i większe pieniądze. Zaczęło im się lepiej powodzić. Praca ta wiązała się z tym, że trzeba było wyjeżdżać na różne konferencje. Z czasem doszły konferencje zagraniczne. Gdy konferencja odbywała się w Budapeszcie, Janusz odłożył bilet na samolot, który otrzymał od sekretarki i pojechał pociągiem. Brał udział, wygłosił swój referat i wrócił znów pociągiem.
Za kilka miesięcy miał konferencję w Wiedniu. Tam zamiast samolotem, na który bilet otrzymał od sekretarki zajechał pociągiem. Spóźnił się o dzień i zdarzenie obyło się bez większych kłopotów. Jednak przy wyjeździe na konferencję do Rzymu pociąg, którym jechał zamiast samolotu na który otrzymał bilet, spóźnił się nieco i Janusz przybył do Rzymu po zakończeniu konferencji. W ministerstwie wrzało, bo polski przedstawiciel nie dojechał na czas. W domu też rwetes, bo Janusz zrozpaczony po pracy wypił kilka piw i baterię flaszek zabrał do domu. Krystyna zwinęła się z domu i przyjechała do nas, a właściwie do mnie z prośbą:
– Roman rób coś, bo Janusz boi się latać samolotami i może stracić dobrą pracę.
Zadanie niełatwe i niekiedy niewykonalne. Odbyłem z Januszem dwie rozmowy. Jedną przy kawie, drugą przy piwach. Efekt taki, że mój kolega stwierdził – on teraz może prowadzić wykłady o wyższości podróżowania samolotami i większym bezpieczeństwie latania nad innymi środkami komunikacji, ale choćbym go nie wiem jak przekonywał on do samolotu nie wsiądzie. Nie tylko lecieć, ale nawet wejść nie chce do środka. Masz babo placek. Cośmy sobie pogadali to pogadali, ale efektu żadnego.
Po zwolnieniu z ministerstwa Janusz został dyrektorem jakiegoś małego przedsiębiorstwa budownictwa z Tarczyna. Codziennie przywoził i odwoził go z Warszawy kierowca służbowym autem. Oczywiście to już nie była gaża ministerialna.
Siedzimy na imieninach długo. Nie poruszamy żadnego tematu latania. Do domu wracamy nocnym autobusem. Jesteśmy na miejscu już po pierwszej w nocy. Chłopcy śpią spokojnie, na podłodze u nich w pokoiku porozrzucane zabawki, pobudowane jakieś domki z klocków. Przykrywamy dzieci i spać. Jesteśmy po wódce, można było wypić, bo pracuję dopiero w poniedziałek.
Leżąc w łóżku myślę czy wszystko co planowałem na dziś zrobiłem a co należy wykonać jutro. Przypomina mi się, że dziś mija rocznica śmierci prezydenta Bolesława Bieruta. To 21 lat temu wyjechał Bolesław Bierut do Moskwy. Został dłużej i wrócił w trumnie. W moich chłopięcych latach to był ktoś. O nim mówiło się w szkole. Innej historii uczył mnie mój ojciec. Sam przeżyłem i zapamiętałem to tak.

Wiosną 1956 Bolesław Bierut wrócił z Moskwy, ale w trumnie. Gdy znana już była trasa powrotu z lotniska, szkoła LO VII z ulicy Wawelskiej spontanicznie i zbiorowo udała się na skrzyżowanie ulicy Wawelskiej i alei Żwirki i Wigury naprzeciw Dowództwa Lotnictwa by powitać wracające zwłoki. Obstawione witającymi były obie strony ulicy. Po długim oczekiwaniu pojawił się wolno podążający kondukt z trumną spoczywającą na lawecie, ciągnionej przez ciągnik artyleryjski. Po tym przywrócono ruch na ulicach, a my poszliśmy do domu.
Następnego dnia w auli szkoły odbyła się uroczysta akademia, która na długo zapadła w pamięci niektórych uczestników.
Zebrane klasy długo czekały w auli na rozpoczęcie. Coś tam się przeciągało. Rada pedagogiczna czegoś nie mogła ustalić. Aż w końcu woźna Stasiowa weszła na estradę, by odsłonić kurtynę. Jak szybko weszła, tak jeszcze szybciej zeszła, biegnąc prawie do pokoju nauczycielskiego. Po chwili znów szła na scenę z wiadrem i zmiotką. Zaczęto otwierać okna auli od strony boiska. Jednak kurtyna wciąż się nie odsłaniała. Romek stojący w szeregu blisko sceny słyszał odgłosy sprzątania. Na scenę wszedł jeden z nauczycieli i rozpoczął odsłanianie kurtyny. Na środku sceny Stasiowa kończyła coś sprzątać. Na scenie wisiały trzy portrety. Najwyżej Bolesława Bieruta przepasany kirem, poniżej Józefa Cyrankiewicza i Konstantego Rokosowskiego. Nauczyciel na scenie dał komuś jakiś znak i zaczęto otwierać okna południowe od ulicy Wawelskiej. Powstał przeciąg, wiatr przelatywał po wszystkich zgromadzonych w auli. Kurtyna zafalowała. Portret Bieruta zabujał się i spadł na podłogę sceny. W auli zapanowała kompletna cisza. Szybko zasłonięto kurtynę. Nauczyciel ze Stasiową zeszli ze sceny. W auli znów sama pozostała stojąca klasami młodzież szkolna.
– Co tam było na scenie – pytali niektórzy.
– Gówno – spokojnie odpowiedział stojący nieopodal mnie Janek. Dlatego wietrzyli.
– Co tam było – głośniejszym szeptem pytał ktoś z tyłu, który niedosłyszał.
– Było nasrane – spokojnie odpowiedział Janek.
Przyniesiono nowy portret Bolesława Bieruta także przepasany kirem. Akademia odbyła się dalej zgodnie z planem.
Przeprowadzone śledztwo nie ustaliło kto zanieczyścił scenę. Pytany Janek sugerował, że to ten sam co zrzucił portret, ale tego nie szukali.
Dowiedzieliśmy się też, że towarzysz Bierut wystawiony jest w budynku Komitetu Centralnego i powinniśmy tam pójść. Zwolniono nas z lekcji i pojechaliśmy miejskim autobusem do Placu Trzech Krzyży, by wchodząc Książęcą móc pożegnać prezydenta.
Wejście tylne do KC od Książęcej oblężone było przez tłum obstawiony plutonem milicjantów. Co kilka minut otwierano bramę i wpuszczano grupę osób na plac gdzie tworzyła się nowa kolejka idąca już do budynku Komitetu Centralnego. Zewnętrzna kolejka kończyła się prawie przy Rozbrat, gdzie ustawiła się cała nasza klasa. Czekania było na kilka godzin. Romek razem z Jankiem i Mirkiem poszli wybadać czy da się coś zrobić, by grupa mogła wejść wcześniej, bez kolejki.
Zagadnięty o to oficer milicji nie chciał o niczym słyszeć. Kazał ustawić się na końcu i czekać na swoją kolej.
Dla lepszego zbadania terenu we trzech weszliśmy na skarpę i przyglądaliśmy się procedurze wpuszczania kolejki na wewnętrzny dziedziniec KC.
Skarpa obstawiona była przez milicję, ale stali oni na brzegu trochę odsunięci od błotnistego zbocza. Chłopcy stanęli przed milicjantami na brzegu zbocza. W dole przed bramą kłębił się tłum. Stojący tam mogli już tylko wejść po otwarciu bramy na teren KC.
Chłopcy po pół stopy posuwali się do brzegu zbocza nie wzbudzając podejrzeń stojących obok milicjantów.
Gdy pierwszy zaczął się zsuwać po stromym i śliskim zboczu a stojący za nim milicjant złapał go, by zatrzymać i sam poczuł, że pojedzie w dół, puszczał chłopca a ten lądował w tłumie przed bramą. Za pierwszym zrobili tak następni i już cała trójka czekała na otwarcie bramy. Ścisk był tak straszny, że żebra trzeszczały. Po kilku minutach brama się otworzyła i weszliśmy na teren KC – dotychczas tak ściśle strzeżonego i niedostępnego miejsca.
Sformowano nową kolejkę, która pomału z namaszczeniem przesuwała się do budynku.
Tam w sali przy dźwiękach marszy żałobnych obstawiony kwiatami i wartą honorową leżał w otwartej trumnie jakiś krótki Bolesław Bierut. Nie zatrzymując się przeszliśmy obok i wyszliśmy na ulicę Nowy Świat. Może teraz miało to być już inne, nowe życie.

Zażywaj świata, póki służą lata.