Dyżur


Port Okęcie.

Piątek, 11 marca 1977 r.

Dyżur

Per aspera ad astra – Przez cierpienie do gwiazd

Dziś mam drugi dyżur. Będę w pracy od siódmej do piętnastej. Pogoda dobra, więc wszystkie załogi wracają z nocowań i lecą na dalsze trasy lub wracają do domu. Dyżurni potrzebni są na wypadek nieprzyjścia kogoś do pracy, ale to się rzadko zdarza. Powinienem siedzieć
spokojnie do końca dyżuru. W sali załóg jest nas sporo, gdyż do dziesiątej jest jeszcze załoga z pierwszego dyżuru. Są też załogi dyżurne z innych typów samolotów. Latają teraz w PLL LOT samoloty: Ił-62, Tu-134A, Ił-18 i An-24W.
Lata się w dużym lotnictwie tylko na jednym typie samolotu i to trwa parę lat. Co innego w małym lotnictwie sportowym czy usługowym. Tam można codziennie zmieniać typ samolotu i latać na wszystkich typach na jakie ma się przeszkolenie. Jest czas, by się wprawić i znać dobrze typ samolotu na jakim się lata.
Przychodzą koledzy z kartami egzaminacyjnymi. Raz w roku musimy zdawać egzaminy teoretyczne i praktyczne. Oprócz tego, możemy być kontrolowani w dowolnym czasie z wykonywania naszych czynności. Trzeba być stale na bieżąco z tym, co powinniśmy umieć i znać wiele rzeczy na pamięć. Znamy to wszystko i jesteśmy przygotowani na szereg możliwych awarii, które mogą się wydarzyć i wiemy jak wtedy postępować. Czynności awaryjne są podstawą do zaliczenia dalszych egzaminów. Wiemy, co zrobić w wypadku lądowania z niesprawnym podwoziem, lotem na jednym silniku, pożaru silnika czy samolotu, wodowania i szeregu innych nietypowych wypadków, które tak rzadko się zdarzają, a najlepiej gdyby się nigdy nie zdarzyły. Trzeba umieć reagować na te wszystkie możliwości i stale pamiętać i postępować w razie awarii zgodnie z instrukcją. Za to możemy być rozliczani, to może zaważyć na życiu naszym i pasażerów. Historia lotnictwa zna wiele różnych wypadków i wszystkie te możliwości i sposoby zapobiegania im są przeanalizowane.
Raz w roku jeździmy na symulator samolotu An-24W do Lwowa. Tam obcy ludzie kontrolują nas w sytuacjach awaryjnych, które tak rzadko zdarzają się a jednak trzeba je przejść, by zrozumieć i nabrać szacunku dla wykonywanej pracy. Wielu z nas „zabiło się” na tym symulatorze. Szczególnie po raz pierwszy jest to ogromne wrażenie.
Na symulatorze załoga startuje, wznosi się, leci i nagle przestaje pracować jeden z silników. Wyłącza się go zgodnie z procedurą i powtórnie załącza. Gdy jeszcze nie w pełni silnik wejdzie na obroty, gdy nie zdąży się go w pełni obrobić już jest awaria drugiego silnika, a jak brak dość szybkiej reakcji to następuje jego pożar. Brak wprost rąk do wykonania wszystkich potrzebnych czynności. Instruktorzy z symulatora mają to wszystko wielokrotnie przećwiczone z różnymi załogami i żądają od nas perfekcji w maksymalnie krótkim czasie. Sypią ze swego stanowiska różnymi awariami, tak aż trudno sobie z nimi poradzić.
Nieraz samolot zniża się prawidłowo do lotniska, by zakończyć daną fazę ćwiczeń a tu nie w pełni wychodzi podwozie. Wypuszczenie ręczne też nie skutkuje, gdy dodaje się gazu, by samolot przeszedł na drugi krąg i był czas sprawdzić usterkę podwozia, przerywa pracę jeden z siników. Wypuszczenie klap dla podparcia się jest niemożliwe. Okazuje się, że nie pracuje pompa hydrauliczna na pracującym silniku a druga pompa na stojącym silniku też nie daje ciśnienia i stąd usterka podwozia i klap. Zajęci tym nie zauważamy jak spada wysokość samolotu, bo lecimy bez widzialności ziemi i tylko na radiowysokościomierzu maleje wysokość. Tak wpadamy w zbocze góry i robi się ciemno w kabinie. Czarno jak w grobie i tylko po chwili słyszymy głos w głośnikach „Wsie pagibli” (ros. Wszyscy zginęli). Po kilku sekundach zapala się światło i widzimy, że siedzimy w kabinie naszego symulatora i mamy od początku ćwiczyć kolejne zadanie. Krótka przerwa na papierosa i znów do pracy i tak trzy dni po osiem godzin.
Wszystko w zbliżonej do naszej lotowskiej kabinie i jeszcze z przyciemnionym oświetleniem.
Symulatory lat siedemdziesiątych to wielkie i skomplikowane maszyny w dużych pomieszczeniach. Wycięty przód samolotu z kabiną załogi już zajmuje dużo miejsca. Ruchomy duży ekran przed dziobem z wizualizacją lotniska zajmuje dużą powierzchnię a reszta całej maszynerii znajduje się w innych pomieszczeniach.
Na symulator chodzimy w mundurach, bo tam jesteśmy w pracy.
Po zakończeniu dnia na symulatorze, podjeżdżamy lotniskowym autobusem bliżej miasta, a dalej już pieszo idziemy dla odprężenia po wielogodzinnym siedzeniu w kabinie symulatora. Słońce świeci. Na ulicy mało ludzi. Idziemy wolno we trzech rozmawiając. Wyprzedza nas młoda, zgrabna, w wysokich szpilkach, z nogami do piesi, dobrze ubrana kobieta. Porusza się niczym modelka na wybiegu.
Oczywiście, jak mogłoby ujść uwadze młodych lotników przejście takiej elegantki. Komentujemy natychmiast tą anielicę, która idzie przed nami. Jesteśmy pewni, my mówimy po polsku a tu mało kto rozumie ten język. Czujemy się pewni i komentujemy jej wygląd. Są to lata siedemdziesiąte gdzie na ulicach można trafić wysoko na murach na stare polskie reklamy czy polskie napisy na włazach do kanałów. W sklepach z odzieżą można jeszcze w ZSRR kupić waciaki i w nich dużo ludzi chodzi po ulicach.
Komentujemy dziewczynę:
– Aż dziw, że taka ładna w tym Lwowie.
– Można by się z nią pokazać w Warszawie.
– Mogę ją zabrać do sprawdzenia – mówi kolega kawaler.
– Odbiliby ci ją zaraz.
Dziewczyna się odwraca i czystą polszczyzną mówi do nas:
– Nie jesteście tu sami. Ja wszystko słyszę i rozumiem.
Nasze zaskoczenie było ogromne. Jednak mówię jej:
– To co mówimy to prawda i tak też myślimy. Zapraszamy Panią do nas.
– Dziękuję, nie skorzystam – odpowiedziała i przyspieszyła kroku.
Mój dzisiejszy dyżur kończy się i czas wracać do domu. Pomóc chorej żonie.


Tam wóz jedzie, gdzie koń powiezie.