Dyżur w pracy i w domu


Środa 2 marca 1977 r.

Człowiek, który chce latać nie może zacząć od latania, musi najpierw nauczyć się chodzić.”     – Fryderyk Nietzsche  

Dziś znów jestem w pracy o 5 rano. Mam dyżur od piątej do dziesiątej. Mogę w tym czasie poczytać prasę, pograć szachy lub w bilard. W sali personelu latającego o tej porze panuje tłok, załogi różnych typów samolotów krążą między lekarzem, działem nawigacji a działem meteorologii. Co chwila meldują się stewardessy, mechanicy, nawigatorzy.

Stale ktoś dzwoni z dwóch dostępnych telefonów, a to na meteorologię lub koordynacji czy lekarza. Kapitanowie zbierają informacje i po małej odprawie (kiedyś zwana z angielskiego briefingiem, teraz tego określenia zaniechano) cała załoga idzie do samolotów. Przychodzą coraz to inne załogi i po paru minutach odchodzą. W międzyczasie rozmawiają z kolegami, z którymi niekiedy nie widzą się po parę tygodni, pomimo iż każdy jest w tej samej pracy. Jedynie załogi dyżurne siedzą spokojnie. Na wszystkich lotniskach, dokąd latają nasze samoloty, panuje dobra pogoda. Dyżurni mogą też porozmawiać z dawno niewidzianymi kolegami. Przypadkowo słyszę też rozmowę dwóch kolegów. Jeden z nich informuje tego latającego naszymi samolotami Ił-18, że w lutym zmarł Siergiej Iljuszyn rosyjski konstruktor samolotów. Od jego nazwiska pochodzi nazwa tych samolotów i całego biura konstrukcyjnego. Kiedyś przed laty przed budynkiem technikum lotniczego, nazwanego później Lotniczymi Zakładami Naukowymi, stały dwa samoloty Iljuszyna. Ił-2 wsławiony w II wojnie światowej tzw. pogromca czołgów i jego rozwinięcie Ił-10. Zdolna młodzież doprowadziła te samoloty do złomowania. Podobnie jak pierwsze odrzutowce Jak-17 i Jak-23, które po zakończonej służbie stanęły na placyku przed budynkiem uczelni.

Druga wiadomość to, że w Moskwie spalił się hotel „Rosija”. Zginęło około 50 osób. Sądzę, iż spalił się częściowo, bo to był duży hotel w kształcie kwadratu. Latając mamy możliwość dowiedzieć się nowych lokalnych informacji, które niekiedy podawane są w prasie lokalnej, a utajniane w informacjach centralnych. Decyzja partii jest taka, iż nie wolno podawać wiadomości defetystycznych. Muszą być wszędzie sukcesy odnoszone najlepiej przez członków partii. Członkowie PZPR to inny lepszy rodzaj mieszkańców naszej Polskiej Republice Ludowej.

O godzinie dziesiątej, po skończonym dyżurze, idę do domu.

W domu panuje cisza i spokój. Jestem sam. Robię synom porządek w ich pokoju. Układam zabawki, by znów przez kilka dni mieli u siebie ładnie. Powinni przyzwyczaić się do przebywania w miłym i posprzątanym mieszkaniu.

W radio, a tego słucham gdy robię coś z prac fizycznych, puszczają piosenki szwedzkiego zespołu ABBA. Od czasu, gdy w ubiegłym roku zespół wystąpił w naszej telewizji, popularność tego zespołu w Polsce wzrosła. Zespół śpiewa od 1972 roku. Ta czwórka chyba małżeństw robi furorę. Oni śpiewają, a ja biorę się do pracy.

Mam do poprania swoje białe mundurowe koszule. Codziennie trzeba je zmieniać. Co kilka dni mam takie pranie. Robi to polska pralka „Frania” stojąca w łazience. Zalewam pod kreskę ciepłej wody prosto z kranu. Zasypuje proszku do prania „E”, dodaje trochę wiórków mydlanych, wkładam pięć lub więcej koszul i nastawiam włącznik czasowy na co najmniej pięć minut. Frania rusza. Kręci wodą i koszulami, a ja robię coś innego. Gdy włącznik strzeli i wyłączy Franię spuszczam do sedesu brudną wodę. Podchodzę do tej pracy leniwie, więc nie wykręcam koszul, tylko znów zalewam już zimną wodą do pralki. Ciepłą wodę mam z bojlera gazowego i każde włączenie ciepłej wody to zużycie gazu i większe wydatki. Trzeba oszczędzać. Znów włączenie pralki i kilka minut kręcenia. Spuszczenie wody, nalanie nowej zimnej wody i kręcenie. Gdy pralka stanie, po zlaniu wody, ręcznie przez wyżymaczkę przepuszczam koszule i rozwieszam w łazience na specjalnie zaplanowanej i dorobionej własnoręcznie suszarce która wisi nad wanną. Jej wysokość jest regulowana. Gdy wieszam, to sznurki mam na wysokości piersi a później podciągam pod sufit. Tam schnie pranie lepiej, bo jest wyższa temperatura, i szybciej. Po kilku godzinach koszule są suche, czyste i żona może je ładnie poprasować i powiesić do szafy. Z ogólnej suszarni na strychu bloku korzystamy tylko po dużych domowych praniach, gdy korzystamy z pralni znajdującej się w piwnicy. Tam w blokowej pralni można na wielkim gazowym palniku w kotle wygotować pościel czy ręczniki. Na wielkim lastrykowym stole, niczym płytkiej wannie można prać ręcznie duże przedmioty. Jednak z tej pralni korzystamy rzadko bo jest ona jedna na 70 mieszkań. Suszarń też jest tylko cztery, więc często nie ma żadnej wolnej.

Następnym naszym nabytkiem do prania była wirówka. To urządzenie pozwalało wyjmować prawie suche pranie po odwirowaniu.

Znów nieliczne popołudnie mogę spędzić z dziećmi. Starszego syna Roberta należy dopilnować w nauce, a z młodszym Krzyśkiem pobawić się.

Jednego dnia kilka miesięcy temu, gdy strasznie były porozrzucane po całym ich pokoiku klocki typu Lego, zdenerwowałem się. Mają klocków kilka setek. Uczyłem go już liczyć i do dziesięciu dawał sobie radę. Klocki rozrzucał i sprawiało mu wielką przyjemność, a ja musiałem te klocki sprzątać. Postanowiłem nauczyć go porządku i zbierania tych klocków. Wieczorem kazałem mu posprzątać wszystkie klocki. Nie minęła minuta, jak zgłosił ich pozbieranie. Widziałem kilka sztuk poza pudełkiem. Poszedłem po pas i powiedziałem mu masz dokładnie posprzątać wszystkie porozrzucane klocki. Szukaj dokładnie wszędzie tam gdzie je rozrzucałeś. Gdy już skończysz ja zacznę szukać i za każdy znaleziony klocek dostaniesz jednego pasa. Przysłuchujący się starszy Robert wiedział, że trzeba dobrze przyłożyć się do szukania. Pomagał młodszemu bratu. Nawet Agnieszka wyszła z kuchni by pomóc synkowi szukania klocków.  Kiedy zgłosili posprzątanie dałem im szansę wskazując miejsca gdzie mogą być jeszcze klocki. Żona też dołożyła miejsca gdzie leżały klocki. Gdy już cała trójka nie mogła znaleźć klocków wkroczyłem ja. Wszedłem na krzesło i z regału zdjąłem pięć sztuk licząc każdą z nich. Jeden, dwaa, trzyy, cztery, pięć. Widziałem, on wie, że pięć to dużo. Następne dwa klocki zdjąłem z parapetu okiennego. Poprosiłem Roberta o linijkę i spod ich regałów „Kowalskiego” wyciągałem licząc głośno każdą sztukę. Sam nie wiedziałem, co dalej robić. Wyjmowałem już trzydziesty klocek. Ja nie byłem sadystą by własnemu synowi wlepiać ponad 30 pasów. Byłem pewien znalezienia do 10 szt. Przestać szukać, by zostały jakieś niepozbierane nie mogłem. Musiały być wszystkie klocki zebrane. Szukałem dalej i doszedłem do 44 sztuk. Więcej nie miałem pomysłów na szukanie. Wszyscy troje patrzyli na mnie, oczekując co będzie dalej. Zebranych klocków był spory kopczyk. By ratować swój honor musiałem mu wlepić chociażby jeden pas. Nie za słaby. Taki, by poczuł i zapamiętał, a na przyszłość sprzątał po sobie. Pas był wojskowy, szeroki, mniej bolący, ale ten jeden pas dla pamięci i szacunku dla zdania ojca. Ten jeden pas też mnie dużo kosztował.

Czas iść zrobić zakupy alkoholi. Ten problem jest tylko na mojej głowie. Spodziewam się gości. W tym miesiącu przypada nasza 10 rocznica ślubu.

Z alkoholami w sklepach jest też coraz gorzej. Tak jak na większość artykułów wprowadzono klasy jakości.

Wódka „Żytnia” dostała 1 klasę. Zdarzało się wcześniej, że w sklepach była Żytnia najwyższej klasy Q. Plotka głosi jakoby teraz jest tylko dla pierwszych sekretarzy partii.

Gdy w sklepie pytam o Żytnią Q sprzedawczyni odpowiada – dawno nie miałam.

Chcę kupić: Jarzębiak, Krupnik, Klubową czy Żołądkową Gorzką. Te wódki trochę słabsze i słodsze bardziej lubią panie. Dla mężczyzn, z braku Ekstra Żytniej, kupię Wyborową lub wytwarzaną w Warszawie, a sprzedawaną w kwadratowych butelkach, Luksusową.

To wszystko to przymiarki, bo dopiero w sklepie okazuje się co jest i co można kupić.

Potrzeby tkwią w głowie i w odpowiednim czasie się je realizuje i nabywa odpowiedni towar.

Mając więcej czasu wieczorem szykuję sok dla rodziny. Kilka obranych marchwi i jabłek przepuszczam przez elektryczną sokowirówkę „żurawinę” kupioną w Kijowie w 1972 roku, gdy urodził się nasz drugi syn Krzysztof. Specjalnie biegałem za tą sokowirówką. Kupić coś można, ale wtedy, gdy jest w sklepie. Tam jest jeszcze inna metoda kupowania. Gdy klientów nie ma, w sklepie wtedy trzeba pytać ekspedientki o towar i mówić, że bardzo nam na nim zależy. Wtedy za kilka minut mamy dany towar w sklepie. Za tą usługę nadpłaca się ponad wartość sklepową. To się opłaci, bo mamy to, co chcieliśmy. Na sokowirówce zależało mi bardzo bo naturalne soki wskazane są dla najmłodszych. „Elektrosokowyżymałka”  jak się mówi po rosyjsku wyprodukowana została w Mohylewie na Ukrainie. Robi szklankę soku w czasie 1-3 minut. Mam pół godziny zajęcia na przygotowanie tych soczków. Najgorsze to zmywanie elementów sokowirówki. Jednak chłopcy lubią ten sok i chętnie piją, a to dodaje skrzydeł i chce się im te soki robić.

Jeszcze poczytam dzieciom bajkę na dobranoc i czas iść spać.

 

W nocy wszystkie koty czarne.